Znowu wrażenia po kolejnym wydarzeniu muzycznym, w którym uczestniczyłam pojawiają się z pewnym opóźnieniem. Po wstępnym ich spisaniu, co ma miejsce parę dni po koncertach, później brakuje motywacji, aby jeszcze raz pochylić się nad takim tekstem. I wpis zamiast po paru dniach, pojawia się po paru tygodniach.
To była moja druga wizyta na Offie, jednak z przykrością stwierdzam, że zdecydowanie mniej udana niż poprzednia. Problem nie leży w zmianie lokalizacji (z Mysłowic do Katowic), ta jak sądzę podyktowana była rosnącą popularnością tego festiwalu. Wydaje się, że w tym roku (ale jednoznacznie trudno to stwierdzić będąc tylko na jednym dniu), polepszyła się organizacja. Np. na plus należy zaliczyć specjalne autobusy kursujące z dworca na teren festiwalu. Co więc poszło nie tak? Rzecz tak podstawowa na imprezie muzycznej, że aż wstyd o niej wspominać – szwankowało nagłośnienie.
Z tego powodu, koncert The Raveonettes, ten najważniejszy punkt programu, pozostanie w mojej pamięci mdły i nijaki. Do spokojnych i mało porywających artystów, dołożyło się się problemy z nagłośnieniem, gdzie wokal był ledwo słyszalny. Podobnie było podczas występu No Age, gdzie kolejne utwory zlewały się w jednostajną papkę płynącą ze sceny.
Pomijając fatalne nagłośnienie, to jednak po The Raveonettes spodziewałam się czegoś lepszego, zderzenia testosteronu z estrogenem, jak zgrabnie określili to sami organizatorzy. A zobaczyłam, dwójkę spokojnych osób z gitarami przy mikrofonach, o żadnym zderzeniu mowy być nie mogło. O kontakcie z publicznością czy raczej jego braku też lepiej nie wspominać
I chyba najmilej wspominam występ Casiokids, wesoły i pogodny zespół z Norwegii. Dobrze też było spędzić czas popijając piwo, siedząc na trawie i przysłuchując się występowi grupy O.S.T.R. Pomimo tego jednak, to był chyba pierwszy koncertowy wypad, z którego byłabym tak mało zadowolona. Cóż, widać i takie muszą mieć miejsce.